szanofni panowie.... panom już podziękujemy

Drogi Piękny Jasiu.

Wkurzyłeś mnie niesłychanie. Tak się starałam, tak wokół Ciebie dreptałam, zrobiłam dokładnie wszystko to, co sugerowały zrobić z Tobą wszelkie kulinarne tuzy.
Płukałam Cię więc kilka razy w stalowym cedzaku, rosiłam skwapliwie wodą "najmiękciejszą" w regionie, namaczałam Cię razy trzy po każdej wymianie "wodnej kąpieli" zalewając świeżą cieczą ponownie. Raz nawet przelałam Cię wrzątkiem!
Odstawiłam Cię na noc po to, by zająć się Tobą od samego rana. Potem zaś gotowałam. Gotowałam, gotowałam i dusiłam, dusiłam, dusiłam. Wszystkie Twoje towarzyszki rozmiękły na papkę: czerwona fasola, soczewica czarna, zielona i pomarańczowa, moja ulubiona ciecierzyca nabrała miękkości jak dotąd w moim garnku niespotykanej. A Ty? Ty przez cały ten czas pozostałeś chrupiącym w ten denerwujący sposób! Jadłam Cię przez trzy dni, wstrętny Piękny. Przez trzy dni Cię spożywałam, wierna nawet wtedy, gdy wszyscy zrezygnowali i przestali w Ciebie wierzyć. Na koniec tej krucjaty, kiedy miałeś szansę napuchnąć przez kolejną noc i pozwolić zjeść ze smakiem tę ostatnią chochlę Ciebie, Ty zdrajco, zafundowałeś mi ból brzucha.
Mam Ciebie dość Piękny Jasiu, już nigdy więcej nie popełnię tego błędu i nie zainwestuję w Ciebie swojego czasu, wody i soli. Basta!
Panu już podziękujemy.
Teraz czas na dziewczyny.






P.S. eM poległa na polu sztuki kulinarnej, na otarcie łez wspomina swe krawieckie triumfy.


ta ostatnia niedziela....

Życie kamieniczne, podobnie zresztą jak blokowe, obfituje w liczne, dość interesujące wydarzenia. Zwyczaje mieszkańców bywają przeróżne. Często dochodzi do sytuacji zaskakujących, ba eM od dłuższego czasu zasmakowała w obserwacji toczącego się wokół życia.
Lato, to naturalna pora, kiedy bieg rzeczy traci swe zwykłe tempo. Nagle zalega cisza, w której nie słychać tykania jedynego nieelektronicznego zegara, bo baterie wyczerpały się dawno temu: na przełomie zimy i wiosny, kiedy to czasu brakło na wszystko, nawet na tak głupią czynność jak wymiana zasilania. Powoli przestają spływać wiadomości, w gazetach raczej nudnawo, od czasu do czasu pojawi się jakieś wielce emocjonujące, ale mało mądre doniesienie.
I kiedy praca nie wyznacza rytmu dnia, ni tygodnia, okazuje się że w porządkowaniu życia wielce pomocnymi okazują się sąsiedzi. Rytuały dzienne, nocne, cotygodniowe przygotowania do... wsączają się przez uchylone okna i, w zależności od charakteru, śmieszą, drażnią, doprowadzają do szału.
Niedziela jest tym szczególnym dniem, który często zaczyna się dosyć wcześnie: od porannej transmisji mszy serwowanej przez Najstarszą z sąsiadek. Sąsiadka owej Najstarszej w bezsilnej walce z falą niechcianych dźwięków, rozkręca swoje pokrętła. Wszystko to dzieje się w okolicach  godziny siódmej rano. Konflikt nieco już wyblakł i sprowadzony został do serii rutynowych czynności. Wszystko odbywa się bez wymiany choćby jednego słowa i


spektakl kończy się po godzinie.
Ale, ale w kolejce, gotowe do działania stoją już gospodynie domowe. One, ich tłuczki do mięsa, ściereczki (lniane, w paski) i deski do krojenia. Tłuczenie o stoły, blaty, stukanie w rozmiękłe różowe mięśnie, które już nigdy nie poruszą żadnego kośćca startuje zwykle około godziny dziewiątej rano i trwa do południa. Niby to cegła, niby to ściany grube i szczelne, wentylacja stara i niemodna, a jednak: dźwięki przedostają się szczelinami zewsząd i docierają do uszu. Dzięki temu wiemy, że dziś Niedziela.









refleksje książkowe

Kto czyta, ten zbłądzi.
Tak to już jest. Czytanie uczy, boli, zmusza do myślenia. Czytacze: owo plemię dość nieliczne (przynajmniej w naszej krainie) w dzisiejszym mieście lekko nie mają. Nawet na prowincji... Z czytaniem jest tak, że jak się bakcyla załapie, tę zarazę co umysł drąży nieustannie, pozbyć się go trudno. Popada więc człek (najczęściej dość szybko i niewinnie się zaczyna od "mamoooo, a co tu jest napisane?") w stan pewnego wewnętrznego przymusu. Zarażony przepada dokumentnie: czyta wszystko. Czyta napisy na biletach, teksty na ulotkach, składa bezwiednie literki na banerach, bilbordach, nerwowo przebiega wzrokiem po osiedlowych gazetkach i tablicach ogłoszeniowych działkowców. Wchodzi do przychodni i czyta: o cholesterolu, żylakach, chorobach układu krążenia, próchnicy, zwyrodnieniach postawy, chorobach tarczycy i innych równie przyjemnych sprawach związanych nieodmiennie z życiem, jego tokiem nieubłaganym i kresem.
Najgorzej jednak ma czytacz wygłodniały. No bo na książkę czasem czasu brak. Przydałaby się zatem jakaś prasówka do kawy w przerwie między kiecką a portkami (wszak inaczej dupsko do krzesła, a ręce do maszyny przyrosłyby - trzeba odpoczywać), a tu niestety nie tak łatwo, oj nie nie.
Siadła raz Mymla, się zastanawiać jęła, kiedy to ostatnim razem doznała słownej orgii, jakaż to gazeta była, co uziemiła, przykuła, spokoju nie dała. Kiedy to ostatnio zdarzyło się przeczytać rzetelnie, z zacięciem od deski do deski? Nie pamiętała ona. Więc się zamyśliła: starość to? znudzenie? zblazowanie wszystkowiedzącegojuż ęteligienta? doprawdy, tak szybko? niemożliwe, co to, to nie.
W międzyczasie odbyło się kilka spotkań towarzyskich z pewną zaprzyjaźnioną wielce, młodą filolożką*.
Morze kawy i łez wylano, nautyskiwano jak stare babuleńki, że cóż to za niesprawiedliwość, kiedyś, kieeeedyś trzeba było kryć się po kątach i ukradkiem ze stronic spijać słowa, bo każda złotówka stypendialna hołubiona była i oglądana z prawej oraz lewej strony, a teraz, teraz gdy już wreszcie można z czystym sumieniem wkroczyć  (na chodnik) i stanąć (przed okienkiem) i poprosić w kiosku o.... to teraz nie ten smak już i nie te rumieńce. I kultura słowa spada, a państwo redkatorstwo, korektorstwo nierzetelne, nie szanuje słowa, nie obraca go już po kilka razy przed użyciem. Więc siedzimy zawiedzione.
I nagle, choć nie bez goryczy i nie bez zastrzeżeń pojawiło się objawienie.
Na fali protekcjonalnej dość akcji zainicjowanej przez GW (do tego jeszcze wrócę) pojawiła się publikacja zatytułowana ot tak sobie, zupełnie po prostu Książki. Fakt pojawienia się tegoż (mam nadzieję) periodyku uradował niezmiernie i Mymel i młodązdolnąfilolożkę (w skrócie Z.). Pierw zgoła nieśmiało i na paluszkach podeszły do regału: stoją dwa egzemplarze i kuszą. Zwykle dzieje się tak, że jedna kupuje "na próbę", porywa do domu, czyta przez noc czyta, a potem przekazuje. Ale tu na razie stoją. Gapią się, kalkulują (bo już dość rozczarowań, dość straconych godzin, zawiedzionych oczekiwań dość mają). Z drugiej strony: dwie weszły, dwie schwycą i pójdą do kasy podejdą? Tak na raz? Jak krnąbrne przedszkolne, że jak ty masz to i ja mam i basta? Ale papier nęci, pachni, kusi literami.
Eeech wzięły obydwie, wzrok przy kasie spuściły skromnie, szybko dopełniły fromalności i zdobycze poniosły do domów.
Aaaaach cóż to był za zachwyt, cóż za czytelnicza orgia weekendowa. Dawnom się tak nie naczytała. Cała gazeta, caluteńka od deski do deski i ani chwili dekoncentracji, ani ziewnięcia nawet.
Jesteśmy zachwycone i chcemy więcej, częściej, grubiej (gdzieś Mymel wypatrzyła, o nieszczęsna, że to kwartalnik ma być! kwartalnik! a te dranie, te szuje redagujące ani słowa: co, kto, kiedy, jak i ile!).

P.S. Na fali dbałości o słowo drukowane oraz z troski o własne, dość skromne jeszcze zbiory**, korzystając z chwil krotochwilnych, remontowych, innowacjom wszelkim sprzyjających wytworzyła eM takie cuś. Wiedząc, iż geniuszem dizajnu ona nasza nie jest, długo zastanawiała się, gdzie widziała owo cuś. Oooj długo. A kilka dni później, szukając czegoś zgoła innego, zupełnie przypadkiem znalazła tu. I okazało się, że to jakby to samo, ale jednak nie, gdyż miast siedziska stolik mamy.







*karramba! z uporem maniaka fstrętny Word podkreśla filolożką, że niby tak nie jest po polsku? I że niby jak ma być, z zaprzyjaźnioną, młodą kobietą filologiem? Que?
**przyjemności życia w czynszówkach polegają między innemi na tym, że stare kominy oraz piece kaflowe produkując ogromne ilości kurzu oraz popiołu skutecznie demolują jakże cenne i życiu niezbędne książki.
A w szafach pozamykać wielka szkoda: stąd krótka już droga do zapomnienia :(.