od rzeczy do rzeczy

Był sobie imbryk. Pękaty, prosty w formie.
Ciekawe, bo Mymla kawał życia przeżyła bez imbryka.
W końcu jednak przemogła się i postanowiła zarzucić swoje barbarzyńskie zwyczaje związane z zaparzaniem herbaty. Dobrze się stało: w tym samym czasie (mniej więcej) zupełnie przypadkiem wlazła na sklep z rzeczami z odzysku. Rzeczy jak to rzeczy w takich miejscach: przyjechały z tej (rzekomo) lepszej strony kontynentu. Przyjechały, zagościły na prowizorycznych półkach w magazynie nad rzeką. Pośród form trochę przesadnych i barw raczej pstrokatych znalazł się ów pękaty imbryk. I wpadł Mymli w oko, więc szybciutko i bez zastanowienia poniosła go do domu. Naczynie przebywało to na półce, to na suszarce, służąc wiernie oraz całkiem długo, aż pewnego dnia na powierzchni pojawiła się niepokojąca rysa. Po dokładniejszych oględzinach okazało się, że od wewnątrz pęknięcie również da się zauważyć. Wyrzucić żal, trzymać dla ozdoby jakoś tak dziwnie, niepraktycznie bardzo. Używać dalej: trochu straszno.
Jako że po kątach walało się kilka drobiazgów (pokrywka od słoika, kabel z oprawką po pękniętej lampce nocnej, kilka plastikowych korków z butelek po mleku) narodziła się idea z gatunku tych recyklingowych.
Et voila! Udało się.








nabiałowo

W mieście, na nie aż tak głębokiej prowincji, ale jednak prowincji, pojawiła się nowa atrakcja :).
Zupełnie nieoczekiwanie i troszkę przypadkiem Mymelfrau, jako że czytaczem jest nałogowym i namiętnym w związku z czym czyta absolutnie wszystko, komputer zaś jest narzędziem, które nałóg ów pogłębiło, ale też i poszerzyło jego zasięg, tak więc Mymel wpadła na notatkę lokalsa informującą o przybyciu automatu
nie byle jakiego.
Wiadomość ta zelektryzowała Mymlę do tego stopnia, iż przez następny tydzień usiedzieć spokojnie nie mogła. Cały czas wyobrażała sobie, że już to ma, już patrzy jak ciurka i fiurga, jak ostatnie krople wpadają do środka, jak wyciąga wreszcie, pierw drzwiczki szybką przeszklone otworzywszy i  wreszcie nareszcie ma!
Kiedy w eter (wreszcie, nareszcie) poszła wiadomość, iż już, tuż tuż i wiadomo było, że można, wzięła się
eM zebrała w sobie i poszła. A radość tym większa była i jest w dalszym ciągu, gdyż urządzenie stanęło całkiem niedaleko od mymelowego siedliska. Jest więc bardzo blisko i niezwykle po drodze. Teraz z uśmiechem na twarzy i tajemniczym przymrużeniem oczu rzec można: nie ma to jak mleko :).
Zimne i gęste, przyjemnie tłuściutkie, palce lizać. Jest i zapaszek charakterystyczny, troszkę kwaskowaty i lekko kremowy kolor. I wszystko comme il faut, bo prawie ;P prosto od krowy. Krowa(y) podobnież jest bardzo miejscowa, całkiem niedaleko rezyduje i gdyby nie mieszczańska nonszalancja oraz strach mieszczucha przed wszystkim, co nie jest człowiekiem, a ciepło w istocie cielesne wydziela, mógłby zwierz spokojnie stanąć w miejscu maszynerii i poddawać się niewprawnym dłoniom ludzi nabiału spragnionych.
W taki oto sposób w pobliże Mymli zawitał mlekomat, taka niby-krowa na miarę naszych czasów i obaw ;). Przetestowałam: działa i już wiem, że jutro lecę po kolejny literek (ze swoją butelką).