pieski świat

Jest taki moment w trakcie odwilży, zwykle na jej początku, który dla szarego człowieka pieszego (dla samochodowego owe chwile ulotne są nieosiągalne, a jeśli nawet, to trwają ułamki sekund w drodze z i do blaszanej puszki) staje się wielką, brzemienną w skutki. Dość karkołomną i mało przyjemną. W powietrzu czuć wówczas wilgoć i wszelkie możliwe zapachy kojarzące się z rozkładem. Jakieś takie kwaśnawe wonie snują się tuż nad chodnikiem, wyzierając z bram, kręcą w nosach i powodują uczucie niewytłumaczlnej tęsknoty za przymrozkami. W takich chwilach, na początku nagłego, atmosferycznego zwrotu Miasto zdaje się parować tym wszystkim, co nagromadziło w sobie podczas zimy. I jest to coś takiego, co mamme Zet zwykła określać mianem krótkiego, zdecydowanego fe! Owo fe! kierowane było (i chyba nadal jest) do niepokornej wyżlicy, arcyciekawskiej, absolutnie-wszędzie-wtykającej nochal. Stara guma jest jednym z najprzyjemniej woniejących pachnideł z zestawu preferowanego przez suczkę. Cała reszta zaś zdecydowanie mieści się w sferze "fe!". Owych fe! nieszczęsny pieszy ma do pokonania niezliczone ilości w trakcie odwilży. Całkiem niedawno Mymel wpadła na genialne wręcz określenie tego wczesnowiosennego (tudzież śródzimowego) zjawiska. Słowotwórczy majstersztyk, to psiebiśniegi. I doskonale oddaje charakter rzeczy. Jakoś tak podksórnie czuję, że fakt beztroskiego pozostawiania tych kwiatków przez ludzkich towarzyszy zwierząt ma związek z naszym, kulturowym i lokalnym podejściem do braci mniejszych. Precyzując: podejściem często niepoważnym, nieodpowiedzialnym i zwyczajnie głupim, a niekiedy okrutnym. Nie twierdzę, że wszyscy psiarze (bo głównie o nich tu chodzi) charakteryzują się tak marnymi cechami. Jednak nasz rodzimy mainstream pozozstaje niewzruszon i cudownie nieświadom powagi sytuacji.
Wystarczy wyściubić nos troszeczkę na południe lub trochę na północ, by przekonać się że zwierz w dom, to nie tylko przyjemność (południe), ale i odpowiedzialność za jego los (północ).
I ta odpowiedzialność ma swój początek już przy tak prozaicznej czynności, jak robienie kupy. Są takie miejsca na ziemi, gdzie  prawo zobowiązuje właściciela czworonoga nie tylko do sprzątania po nim, ale również do zadbania o jego komfort psychiczny (mam tu na myśli "przedszkola", obowiązkowe, dla psiaka, który spędza więcej niż 5 godzin dziennie w samotności). Nie oceniam tego, nie mnie wypowiadać sie na ten temat. Myślę, że jest wiele zwierząt, które ciężko przeżyłyby taką wycieczkę w obce (przynajmniej na początku) miejsce, gdzie znajdują się kolejni nieszczęśnicy po(d)rzuceni (w ich mniemaniu, wszak np. psy nie mają poczucia czasu) przez swych ludzkich towarzyszy. Ale myślę, że takie podejście gwarantuje jedno: nikt przypadkowy nie zdecyduje się na zwierzę. Nie podejmie decyzji pochopnie, pod wpływem chwili.
W konsekwencji: nie podrzuci go do schroniska, nie porzuci w lesie i nie użyje jak rzeczy do wątpliwej jakości zabawy. I tu przypominają mi się obrazki z wakacji. Zupełnie inne od rzeczywistości, w której na co dzień funkcjonuje statystyczny Kowalski.
Wiedeń: mnóstwo czworonogów przechadzających się u boku ludzi po ulicach. Przy każdym sklepie specjalnie zamonotowane poręcze po to, by wygodnie przywiązać psa (niektóre wymyślne, w kształcie np. jamników), wokół same labradory, wyżły, jakieś wyjątkowo spokojne miniaturki. Wielokrotnie z Zet zwracałyśmy uwagę na niezwykłe wręcz upodobanie wiedeńczyków do tak zwanych spokojnych, uchodzących za łagodne ras, z drugiej strony zastanowił nas całkowity brak mieszańców, wszelkiej maści kundelków i kundli.
:( szkoda.
Na deser zaś: pies i jego pan w galerii sztuki. Żadnych zakazów, nakazów i ograniczeń. Widać, że zwierz jest spokojny, więc o so chodzi? O nic. Wszystko gra.
Kolejne, miasto które zapadło w pamięć: Budapeszt. A w nim do najnormalniejszych w świecie widoków należy człowiek przechadzający się z przynajmniej (!) dwoma czworonogami. Nie sądzę, by wszyscy ci ludzie akurat opiekowali się psami sąsiadów, a widok ów należał do powszechnych. Wydaje mi się, że zjawisko to wynika z jakiejś przemożnej, niepohamowanej sympatii do zwierząt, chęci koegzystencji z nimi, obcowania, zwyczajnie: bycia. Widok niesamowity, zaskakująco pozytywny. A na koniec prawdziwy smaczek: idziemy tysiącem schodów, wciąż w górę i w górę (bloody - cholerna Buda położona na wzgórzach). Wszyscy sapią i zipią ze zmęczenia, przed nami dama. Po jej prawej - biszkoptowy labrador, po jej lewej - czarniawy mieszaniec. Idą zgodnie razem. Docierają powoli do szczytu niekończących się jak dotąd, schodów. Na spotkanie wychodzi im (damie oraz czworonogom) kot i przysiada w oczekiwaniu. Madamme wyciąga z kieszeni suchą karmę i leniwie raczy nią kota. A psy? Spokojnie obwąchawszy delikwenta przysiadają na rozgrzanej płycie chodnika i cierpliwie czekają na swoją kolej. Urocze. Tak piękne, że aż tandetne, jak na kiczowatej kartce z podróży. A jednak prawdziwe i możliwe. I gdybym kiedykolwiek miała wybierać ponownie miejsce do życia, wybrałabym takie, w którym ludzie spacerują z kilkoma zwierzakami na smyczy (bez kagańców!), a wszystkie one przejmują na siebie spokój swych ludzkich towarzyszy. Nie dostają małpiego rozumu na widok kotów i nie są sfrustrowane koniecznością zamknięcia w niewygodnych namordnikach.





i byndzie w końcu maj u mymelfrau

Powoli rodzi się bziknięta seria :). Wszystkim tym działaniom patronuje widok za oknem. Nuuu, raczej mało optymistyczny. Jak co roku zastanawiam się, co jest szpetniejsze: zima w mieście, czy też zima za miastem.
I wiele zależy chyba od tego, w jakim kierunku się udamy. Tegoroczny styczeń zadziwia i zastanawia swą aurą. Wywinął niezły numer: kilka dni z dodatnią temperaturą, jeden donos zza małej wody (podobnież TAM, w Wielkiej Brytfannie już kwitnie coś) i Mymelfrau popłynęła. A więc mamy maj w gałganach i wspomnienie zeszłorocznych objawień. W zamrażalniku twarde jak kamień truskawki i żonkile na parapecie, poduchy na kanapie obleczone w słoneczniki. Ale nic nie zastąpi spacerów wśród betonowych (tak! betonowych) wysp Miasta. Jedna z zeszłorocznych, majowych właśnie, konkluzji: chyba rosłam razem z tymi krzakami, bo całe dotychczasowe życie ich nie widziałam :). Okazało się, że mieszkańcy wielkiej płyty, dziś już obłożonej i przemalowanej na "wesołe" (sic!) kolory wykazali się niesamowitą wręcz gospodarnością. Przemykając pomiędzy poszczególnymi bryłami budownictwa czasów minionych, miałam przyjemność obcować z rozbuchaną, rozkwietnioną, rozświergoloną częścią miasta. Prawie w centrum, wśród siatki głośnych, ruchliwych ulic. Wszystkie marne kępki turków i podeschniętych niezapominajek mogą się schować ze wstydu przy tych małych enklawach zieleni. Co kawałek bez, dzika róża, magnolia, jakieś cuda - bluszcze, a pomiędzy klatkami zielona łąka chwastów i mleczy. Mnóstwo kwitnących drzew, zacienionych zakamarków, mirabelki, dzikie jabłonie i żywopłoty. Przy tym wszystkim współczesne "nowe, piękne osiedla" wyglądają dość marnie. Morelowe klocki tonące w glinie, wśród niedokończonych chodników. I przykucnięte turki, o które nikt nie dba.
Zastanawiające, bo to, co bezczelnie rozrosło się w ostatnich latach i bombarduje wszystkich kolorem i zapachem samo przecież nie wyrosło. Ktoś to wszystko posadził. I był na tyle rozsądny, że wybrał rośliny, które po okresie adaptacji można pozostawić praktycznie samym sobie. Koniec końców wyśmiewany, wielki beton jawi się jako przestrzeń atrakcyjniejsza do życia, aniżeli NOWE (w domyśle przecież lepsze, no bo jakże). Przynajmniej w Mieście tak to wygląda.
I póki co, nikt nie wpadł na pomysł, by wyrąbać kawał trawnika na parking. A za moim oknem z rozmysłem ścięto wierzbę. Wcześniej te same łapska ją tam zasadziły i nie przewidziały, że drzewo w przyszłości zabierze światło, bo rośnie zbyt blisko okna. Został tylko pień, na tyle wysoki, by zawiązać linkę podtrzymującą pranie. Miejsce sadów i ogrodów rozmieszczonych pomiędzy poszczególnymi budynkami ("ale to kiedyś, jeszcze przed wojną") zajęły blaszane garaże. Czekam na maj, na szczęście wystarczy przejść na drugą stronę ulicy.






bo zimą jest zimno

Jakoś tak się składa ostatnimi laty, że Mymel ciągle marznie. Cóż począć, kiedy jest się jednym z tych bytów, które pędzą żywot kamieniczny. Latem, na poddaszu nawet i przyjemnie jest, bo i przez okna wpadają ostatnie promienie słońca, i nagrzana nimi podłoga przyjemnie ogrzewa stopy. Ale zimą... zimą zimno jest.
Co tu dużo gadać: od ścian wieje chłodem, po podłodze hula wiatr, a  wszystko to właściwieniewiadomoskąd, no bo skąd? No skąd?
Z potrzeby ciepła, kiedy to rum leje się do herbaty szerokim strumieniem, a po głowie dumnie kroczą wyobrażone półmiski z parującym bigosem, gęstym gulaszem, kaszą z cebulą i gorącym, skwierczącym (???) tłuszczem, rodzą się pomysły na izolację. Żeby tak raz wyjść i nie przemarznąć, nie przesiąknąć przez wszystkie te warstwy wilgocią, mrozem lub dymem z kominów. Żeby móc swobodnie (w miarę), bez skrępowania wyciągnąć rękę po puszkę z kawą, którą ktoś postanowił umieścić na najwyższej z półek sklepowych (dlaczego kawa stoi zawsze na samym końcu, najwyżej jak tylko się da?). Tako więc zrodził się pomysł na izolację. Izolację ciepłą i miłą dla oka, choć nieco sztywną (priorytetem wszak parametry izolujące były). Rezultat barwny zaś popłynął hen daleko, w górę rzeki po to, by ogrzać się mógł w nim ktoś. Bo czy się jest bytem kamienicznym, wielkopłytowym, czy też z cegły dziurawki bytem się wynurzającym, każdy bez wyjątku potrzebuje dobrej izolacji przy minus - kilkunastostopniowej zimie. Było, minęęęęło.
A kolor na wszech otaczającą nas breję jak znalazł.







polowanie na grochy i zajęcie dla frustratów

Pewna para bardzo bliskich mi znajomych postanowiła wynagrodzić sobie trudy pracy z ostatniego miesiąca. Zakupiła więc młynek do kawy, jako że kawoszami są podobnież jak Mymel. Młynek ów był narzędziem konkretnym bardzo. Dużym, ciężkim, masywnym. Wszystkie te cechy wzbudziły zaufanie, toteż zakupiono go szybko i bez wahania (czytaj: bez sprawdzania). Jaki był lament, jakie zębów zgrzytanie, booooo. Bo młynek okazał się narzędziem dla frustratów. Aby zmielić w nim łyżeczkę kawy, międlić pokrętłem i wiercić trzeba było przynajmniej pół godziny. W konsekwencji kolejnego dnia w kuchni pojawił się jego elektryczny odpowiednik. Tym z kolei narzędziem można wprowadzić terror dźwiękowy. Rzęzi to to i zgrzyta, migreną przyprawia. Zaiste godzien to następca. A dylemat spory: cóż cenniejsze jest? czas czy słuch dobry?
W tym samym czasie Mymel kombinowała, jakby tu wskrzesić gałgan pewien. Gałgan był niezwykle wręcz popularny, urodziwy a przy tym genialny w swej prostocie. Prezentował on białe, duże grochy na czarnym tle. Jego jedyną wadą było to, iż był nieosiągalny (już) i w metrażu niewielkim występowała ta jego część, którą Mymel zdobyła. Poszukiwaia spełzły na niczym. Owszem, groszków drobnych i gęsto rozrzuconych na tle czarnym było pod dostatkiem. Grochów natomiast nie było w ogóle. Po miesiącach bezowocnych poszukiwań narodziła się idea, by spróbować gadzinę (gałgana) odtworzyć. W taki oto sposób Mymel oddała się zajęciu.... dla frustratów. Bo czymże jest naszywanie grochów ręcznie wyciętych na wielką płachtę materiału? Dla wyjątkowo znerwicowanych polecam więc naprzemienne mielenie kawy w młynku, który nie miele oraz wycinanie idealnie okragłych krążków tej samej (nie oszukujmy się - mniej więcej) wielkości. Udostępnię zarówno młynek jak i nożyczki.







skąd i po co Mymelfrau

Choć początek nie obfitował w słowa, Mymel jednakowoż postanowiła wytłumaczyć się nieco z faktu swej obecności. Czym są "Gałgany" zatem? Ano rodzajem skrzynki kontaktowej dla tych, którzy po pierwsze: zechcieli poszukać gdzieś głębiej, dalej, po drugie zaś: nawiązać dialog bez pośrednictwa tych mediów, w których Mymel zdarza się bywać od dłuższego czasu. Co tu dużo pisać i Mymel potrzebuje miejsca na okołorękodzielnicze wynurzenia, toteż w "Gałganach" od czasu do czasu na maruderstwo wszelkiego rodzaju miejsce się znajdzie.
A tymczasem... świat dziś jest ciemnoniebieski.